„Daj mi poznać drogi Twoje, Panie,
Naucz mnie Twoich ścieżek”
Ps 25, 4
Zasadnicza różnica w historii kobiet i mężczyzn stała się dla mnie oczywista dopiero po pierwszym porodzie. Wcześniej wydawało mi się, że dla wszystkich życie przebiega podobnie: nauka, rozrywki, możliwości rozwoju były takie same dla mnie i dla wszystkich moich znajomych, przyjaciół czy rodziny bez względu ma płeć. Albo kobiety w moim otoczeniu nie mówiły o wyzwaniach stojących przed nimi, albo ja nie zwracałam uwagi na te sygnały. Dopiero ciąża, urodzenie dziecka i opieka nad nim zmieniły moją perspektywę. Zaczęłam odkrywać rzeczy oczywiste.
Okazało się, że jedno z rodziców musi być bardziej zaangażowane w rodzicielstwo. Na nic zdały się próby utrzymania równowagi między moim wkładem w opiekę nad synkiem, a zaangażowaniem męża. On wychodził rano do pracy, a ja zostawałam z dzieckiem. Dom stał się dla mnie miejscem, w którym się jest, dla mojego męża pozostał miejscem, do którego się wraca.
Ze zdziwieniem przyjęłam fakt, że można funkcjonować miesiącami śpiąc tyle ile można, a nie tyle ile się potrzebuje. Zdrowe jedzenie, opieka medyczna, czyste ubranka dla dziecka stały się naszymi, a raczej moimi, codziennymi wyzwaniami. Mąż codziennie słuchał mojej relacji z całego dnia i wspólnie układaliśmy plany dotyczące życia domowego. Zazwyczaj to ja je realizowałam podczas jego nieobecności, bo szybko okazało się, że większość spraw dziecięcych załatwia się rano i przed południem, kiedy mąż był w pracy. Nie czułam się przez to poszkodowana i dostawałam jego wsparcie tam, gdzie to było możliwe. Jeszcze przed urodzeniem syna oboje wiedzieliśmy, że to głównie na mnie będzie opierać się opieka nad dzieckiem. Nie zmienia to faktu, że praktyka okazała się dużo bardziej wymagająca, niż oboje mogliśmy wcześniej podejrzewać.
Zrozumiałam, że różnice w sytuacji mojej i męża będą się pogłębiać wraz z pojawianiem się na świecie naszych kolejnych dzieci. Od nas zależało czy stanie się to przyczyną osłabienia naszej relacji, czy wręcz przeciwnie – przyczynkiem do naszej jedności.
Moje plany zawodowe zeszły na drugi plan. Kiedy urodził się nasz syn miałam przed sobą jeszcze dwa lata studiów, ale był to mój drugi kierunek i zakładałam, że mogę go nie skończyć. Jednak potrzebowałam wyzwań intelektualnych i najpierw studia, a potem praca zawodowa stały się aktywnościami, które starałam się realizować równolegle z obowiązkami mamy. Ta decyzja była podyktowana w pewnym stopniu oczekiwaniami społecznymi, a nie moimi rzeczywistymi potrzebami.
Pogodzenie wszystkich obowiązków było niemal niemożliwe. Ani dzieci, ani praca nie mogły czekać. Najczęściej pracowałam w nocy lub wcześnie rano, korzystałam też z pomocy opiekunki. Nauczyłam się ustalać priorytety, planować i przewidywać to, co dało się przewidzieć. W sytuacjach niespodziewanych po prostu improwizowałam. Czasami miałam gorsze chwile i wtedy myślałam, że nie jestem ani dobrym pracownikiem, ani dobrą mamą. W końcu, kiedy nasze piąte dziecko miało 5 miesięcy, zrobiłam sobie 2,5 roku przerwy od pracy zawodowej.
Można uśmiechnąć się z niedowierzaniem, ale zajmowanie się wyłącznie potrzebami 7 osobowej rodziny odczułam jako wytchnienie. Dobrze wyjaśni to pewien żydowski dowcip.
Był sobie ubogi Żyd, który mieszkał w małym mieszkaniu z żoną, gromadką dzieci i zrzędliwą teściową. Nie mógł już wytrzymać swojej sytuacji i poszedł do rabina prosić o radę. „Kup sobie kozę i zamieszkajcie z nią” poradził rabin. Żyd tak zrobił, bo szanował rabina, ale sytuacja stała się jeszcze gorsza: koza beczała, brudziła, zjadała co popadło i bodła domowników. Po kilku dniach Żyd nie wytrzymał, poszedł do rabina i pokornie mówi: „Rebe, pomyliłeś się. Nie jest lepiej, jest gorzej niż przedtem”. A rabin odrzekł: „Idź teraz i sprzedaj kozę”. Następnego dnia Żyd wrócił podziękować rabinowi: „Rebe, jesteś bardzo mądry. Nam jest teraz tak dobrze, jak nigdy dotąd”.
Bez pracy było mi dobrze, jak nigdy dotąd. Dzieci i mąż cieszyli się, że wszystko jest dopilnowane i na czas. Ale kiedy nasza najmłodsza pociecha poszła do przedszkola, nie wytrzymałam. Musiałam znowu stanąć przed jakimś wyzwaniem. Wróciłam do pracy w ograniczonym wymiarze godzin, z mocnym postanowieniem zachowania „work-life balance”.
Jestem zadowolona z tych lat, kiedy godziłam pracę z powiększaniem się naszej rodziny. Dzisiaj dobrze się czuję z tym, że oprócz bycia mamą, mam swoją pracę zawodową. Rozumiem też po wielu latach obserwacji, że dzieci chętnie biorą od rodziców więcej niż rzeczywiście potrzebują. Stawianie granic jest mądre. Przyznanie się rodziców, a szczególnie mamy, do własnych potrzeb i realizowanie ich jest dla rodziny po prostu zdrowe. Nie musi to być koniecznie praca zawodowa, można zaangażować się w pracę Rady Rodziców w szkole dzieci albo np. pisać blog J.
Realizowanie powołania mamy oznacza służbę, poświęcenie i przekraczanie własnych granic. Krew, pot i łzy. Radość bez granic. Nieustanne pytanie Pana Boga o Jego wolę w życiu małżonków i dzieci, w życiu całej rodziny. Bycie mamą zmienia wszystko. Ale to „wszystko” może i powinno się zmieniać w taki sposób, jak mama to rozezna.
Włącz się do rozmowy
Wybrane dla Ciebie refleksje Agaty:
Wszelkie prawa zastrzeżone © 2013-2024 - FUNDACJA BOGActwo Rozwoju
Chrześcijańska Fundacja Rozwoju Osobistego i Duchowego